Na wstepie chcialbym zaznaczyc, ze ten post raczej juz nie informuje o impreze, poniewaz juz sie ona odbyla, a przedstawia moje wrazenia po impreze, ktore pare osob na forum moga zainteresowac (mam nadzieje).
Zaczne od samego poczatku naszego wypadu imprezowego, ktory o ile sie nie myle mial miejsce na poczatku marca. Wtedy to po raz pierwszy z Piotrem, zwanym Rezem, pogromca masonskiego plebsu wyczailismy info o imprezie. Z jednej strony zainteresowalo nas miejsce jakim jest slynne Inside Out aka The Arches a z drugiej lineup, ktory prezentowal sie o niebo lepiej niz nie jeden festynowy event w Polszy (c) Juma. Poniewaz miala to byc noc z cyklu Tribute To Barry Connoll to wiadomo bylo ze musi byc grubo. Tak tez wlasnie bylo a organizatorzy staneli na wysokosci zadania zgarniajac w 1 miejscu wiekszosc popeliniarzy. Zagrali miedzy innymi: Mark Sherry, Bryan Kearney, Greg Downey, David Forbes, Paul Webster, czyli praktycznie sama smietanka wysp.
Do tej pory wiekszosc nazwisk moglem ogladac jedynie na youtube, nie marzac nawet o zobaczeniu ich w PL klubie czy evencie. Mimo, ze wszyscy wymienieni grali w PL to o dziwo jedynie tylko raz a najlepsze to, ze kazdy w innym miejscu i innej porze.
Po obczajeniu wszystkiego. Calego info, obadanianiu terenu, eventualnego noclego i cen postanowilismy z Rezystorem, ze wchodzimy na calego w ta masonska impreze. Gdy my juz bylismy podjarani na maxa, okazalo sie, ze slynny pan Juma, uwazany tu i ówdzie za Polskiego Kearneya mieszka dosc blisko Glasgow i jest rownie chetny co my na potancowke. Co bylo jeszcze lepsze, zaoferowal nam nocleg i jakze swietne obiadki swojej mamy gratis. Czego mozna bylo chciec wiecej? Po uzgodnieniu wszystkiego z Jumasem i Rezem (jak sie pozniej okazalo wcale nie wszystkiego :- D) nastapil booking tiketsow na erplejny i wyczekiwanie na 30 marca na moment w ktorym miala sie zaczac sprzedaz biletow na densing.
Pod koniec marca wszystko bylo juz zapiete na przed ostatni guzik. Mielismy bilety na samolot, bilety na impreze, nocleg u Jumasa i wszystko co do szczescia potrzeba. Zatem jazda jazda, jazda-a-a-a!
Podroz do krainy masonskiej, gdzie jak sie okazalo jest straszny burdel :- D rozpoczela sie o 3:30 w nocy z czwartku na piatek, kiedy to trzeba bylo zrobic gruby zryw i zaczac wypad na lotnisko. Lot mielismy dopiero o 8:20 ale jak wiadomo trzeba bylo sie stawic wczesniej w celu odpra... tfu wypicia powitalnego piwka. I tak my z okolic Birmingham, Piotr z Londynu spotkalismy sie o godzinie 6:30 na praslowianskim piwie na lotnisku London Stansted.
Jak mowi stare pra-slowianskie przyslowie, prawdziwy gentelman nie pije przed 12 w malych ilosciach i tego sie trzymalismy, bo jak to ktos madry powiedzial, przyslowia sa madroscia narodu. Wszystko pieknie ladnie szlo, kiedy to nagle okazalo sie ze Rez zgubil dowod. Nie minelo 5min, kiedy to w cudem zguba znalazla sie w portwelu! Pomyslelismy sobie, ze zaczyna sie niezle. 30min wyprawy a tu juz zdazylismy zgubic dowod. No, ale nic. Juz nie bylo odwrotu, wiec udalismy sie do Gate 86 celem wejscia na poklad maszyny.
Tutaj pamiatkowe zdjecia na tle Pana Rajana.
Wszystko poszlo gladko i tak ok godziny 9.20 przylecielismy do Glasgow Prestwik. Jak sie okazlo Juma juz na nas czekal na podziemnym parkingu. Po paru minutach szukania okazalo sie, ze parking podziemny nie istnieje a Juma jest na innym lotnisku :- D Zaczynalo sie coraz lepiej. Zgubiony dowod, pomylone lotniska a to dopiero poczatek! :- D Ale nic to, po odegraniu masonskich piesni pod pojemnikiem na listy na puszkach po red bullu i opyrtoleniu paru chrupek zjawil sie Juma we wlasnej osobie. Radosci nie byolo konca. Spiewy, wiwaty, znowu piesni masonskie a na koniec pamiatkowe zdjecia z kaloszami oraz masonskimi stwojami ludowymi. W koncu takie rzczy nie zdarzaja sie 2x wiec trzeba bylo korzystac!
Nastepnie jak to na gentelmanow i dame przystalo udalismy sie do centrum celem zjedzenia chmielowego obiadu gdzie podziwialismy zdolnosci szkockich kelnerek trenujacych noszenie talezy na rekach na 'real ale festival' gdzie podobno mialy zaprezentowac swoje umiejetnosci i wystapic przed szersza publiczoscia. O dziwo Juma sie nie przestarszyl i nie wierzyl ze mozemy zrobic popeline u niego na yardzie kwadratowym i po uprzednim zrobieniu zakupow chmielowych i spirytusowych (oczywiscie w celu duchowego oczyszczenia stanu naszego pierdolca) zabral nas do domu gdzie czekala juz na nas Pani Mama z pysznym obiadkiem!
Po zjedzeniu wszystkiego Juma zabral sie (niestety) do pracy a my zaleglismy na lozku w celu uspokojenia naszego poziomu nirwany. Chwile przed przyjazdem imieninowego solenizanta udalo nam sie przebudzic i sprobowac swietnego tradycyjnego masonskiego smakolyka jakim jest piwko grafenwalder.
Ok godziny 21 zaczelismy oczyszczanie organizmow. Duchowym zabiegom nie bylo konca. Leczylismy sie chmielem oraz vodka. Niby nic, ale jednak o 12 nastapil punkt kulminacyjny, kiedy to Pan Tato zaczal spiewac stworzony na potrzeby naszej imprezy mix 'sto lat' dla solenizanta Marka (Jumy). Bylo goraco nie powiem. Jednak jakos dalismy rade. Jak to mowi kolejne przyslowie. Jesli wejdziesz miedzy wrony, zachowuj sie jak one. Dlatego tez, postanowilismy sie troche wyciszyc i pomodlic do kotleta.
Poniewaz, obrzedowe akcesoria zaczely nam sie konczyc. Zaczelismy pomalu sie zwijac do spania, zwlaszcza ze przed nami czekal ciezki dzien. Impreza polaczona ze zwiedzaniem szkocji. Juma pokazal nam pare trikow. Westbam mixujacy lokciem jest niczym w porownaniu do Marka mixujacego prawym półdupkiem! Wierzcie lub nie, ale jego skill naprawde zapieral dech w piersiach. Nie od prady znany jest on jako Marek Kearney!
Swoja droga nie moge pominac jakze waznego faktu, kiedy to Piotr, zwany pozniej Posejdonem mocno nadszarpnal goscinnosc Pani Mamy.
Cala akcja miala miejsce w ubikacji podczas mojego mycia zebow. Kiedy to Posejdon probowal wejsc przez zamkniete drzwi do mnie i chyba pogibac sie ze mna, bo ze staniem to juz mialo malo wspolnego, ja za cholere nie chcialem mu otworzyc. Co gorsza sam wyzej wspomniany nie dawal za wygrana i probowal przekonac mnie do otwarcia drzwi poprzez interwencje Pani Mamy. Jednak na nit sie to zdalo, a w kuchni dalo sie slyszec jakze slodkie ‘jeszcze raz mnie nazwiesz Pani Mamo i Ci zajebie’ :- D Jakby tego bylo malo, Posejdon w ramach przeprosin chcial zalozyc jeszcze specjalny stroj bojowy Pani Mamy, ktory zostaje przewaznie uzywany w kuchni a po szkocku zwany fartuchem. Jednak po raz kolejny raz mu nie poszlo i tylko dostal po glowie z karata takze od Pani Mamy. W ramach zadosc uczynienia chcial pomoc i nadmuchac solenizantowi jego latajacy materac na, ktorym mial spac, jednak 3ci raz zapodal faila. Pare wdechow, wydechow i odrazu bylo widac, ze Posejdon najlepszym dymaczem matraccow nie jest. Na cale szczescie ja musialem przejac ‘paleczke’ i pokazac kto tu naprawde rzadzi i nadymalem matracco na kamien, dzieki czemu wszyscy juz mieli poscielone i tym oto sposobem udalismy sie spac.
Nastepnego dnia rano. Po strzeszczeniu sobie calego poprzedniego dnia, wieczora, nocy, misia i innych kabaretow wybralismy sie na wypad do edynburga, gdzie pan przewodnik zaprowadzil nas na (tak mowil) stary masonski obiekt wulkaniczny, gdzie podziwialismy widoki miasta. Nie powiem, wchodzilo sie ciezko, pare razy z czy to Aurelia, Ja czy Piotr chcielismy uciec, miec w dupie impreze i isc na miasto, jednak nasza oaza spokoju pan Marek nam na to nie pozwolil i tak pomalu, ale doszlismy na szczyt, szczytow swiata.
Widok byl dokladnie taki jak powiedzial Marek. Rewelacja, widac cale miasto a kawalek morza. Szkoda tylko, ze niebo nie bylo do konca niebieskie. Widac nasze modly do masonskich bogow nie byly na tyle silne zeby rozgonic owa 'mgle'. Ale oczywiscie jak na polaków przystalo (POLSKA PANY) napstrykalismy cala 'klisze zdjec' a fiordy to nam z reki jadly! :- D
Wszystko pieknie ladnie. Kabarety jak zawsze. Miejscowi zrobili nam pare lodow. My przegralismy troche kasy w kasynie :- D by pomalu zbierac sie do domu, w celu ogarniecia sie przed impreza, ktora zblizala sie wielkimi krokami. Jakze weseli bylismy, kiedy to grupka miejscowych 'Elek' zegnala nas w ludowych strojach.
Ale, ale, ale, bylismy nie ugieci i nie dalismy sie namowic na postoj i dalej pomknelismy do domu.
Gdy w wreszcie dotarlismy do domu, zastal nas jakze bliski przyjaciel imprezowiczow, rosolek w reworku Pani Mamy. Cus pieknego. Pojedli popili i pora bylo sie zbierac juz na imprezke. Podczas gdy mister drajver zapodawal ostry bpm na drodze demonem predkosci, cala reszta obalala odpalane od zapalniczki chmielowe bomby zwane potocznie hainekenem. Wszystko szlo bardzo sprawie do momentu gdy za wczesnie zjechalismy z autostrady i wtedy zaczely sie schody bo trzeba bylo rozmawiac po NIBY angielsku z tubylcami. W jakim szoku bylismy z rezem gdy okazalo sie ze szkoci wcale nie mowia po angieslku tylko w jakims masonskim slangu. Niby nic, ale nie powiem dlugo sie napocilismy zanim znalezlismy nasz upragniony klub The Arches / Inside Out.
Od tego momentu stan naszego pierdolca rosl z minuty na minute. W zasadzie na poczatku troche sie zaniepokoilismy, poniewaz spotkala nas dosyc dluga kolejka do wejscia. Mowiac ‘dosyc dluga’ mozecie rozumiec w zasadzie ustawionych ludzi po 2ch stronach ulicy. Na cale szczescie nie bylo tak zle i wszystko o dziwo szlo bardzo szybko i w ok 10 min znalezlismy sie w srodku. Nikt sie nie pchal (prawie) i nikt nie szukal dumy. No moze oprocz jakiejs staruszki i pijaczka, ktorzy szukali dobrej duszy na zapodanie paru miedziakow.
W srodku The Arches, pierdolec podniosl sie jeszcze bardziej. Z niepozornie wygladajacej z zewnatrz meliny, klub przerodzil sie w niezwykle zajebiscie ‘wystrojony’, swietnie oswietlony oraz dobrze naglosniony mega klimatyczny klub. Sale niby bylo dwie, ale tak naprawde bylo ich wiecej o ile mozna tak powiedziec. Pomieszczenia praktycznie nie byly od siebie niczym ogrodzone. Z kazdego miejsca do drugiego mozna bylo przejsc naprawde duzym przejsciem. Mimo tego, muzyka z jednej Sali wcale nie zagluszala tego co gra na drugiej.
Poniewaz, nasze uszy juz mialy niezla uczte, postanowilismy sie troszeczke oczyscic i zaraz ruszylismy do barow, ktorych o ile sie nie myle bylo sztuk 3. Tutaj praktycznie jak przy okienku w szatni. W kolejce stalismy moze z 1 min i zaraz naszym ocza ukazywal sie jakis starszy gejowy czy tez pani ladna i pytala czym moze sluzyc. Pod tym wzgledem, niczego nie mozna zarzucic. Ilosc osob w obsludze wprost proporcjonalna do ilosci klientow. Bomba.
Jak juz nie raz wspominalem wczesniej, po obaleniu masonskich specjalow, udalismy sie do w koncu do ubikatorow, gdzie naszym ocza ukazal sie jakis gruby czarny murzynski ziom klozetowy, ktory sobie niezle podspiewywal ‘who let the dogs out’. Jakby tego bylo malo, dowiedzialem sie ze dla towarzystwa wpada do kibla na wystepy goscinne inny ziom i robi mu beatbox :- D Jak widac co kraj to obyczaj.
... ale dosyc tego, pora opisac sama granie oraz samych Djow. Pierwszy zaczal Downey. Zagral naprawde super. Laczyl trance z techno. Zapodal pare swoich grubych remixow oraz pare dobrych tehno trakow jak Reaky. Publicznosc szlala. Sam Greg takze swietnie sie bawil a co lepsze zszedl do nas na pamiatkowe zdjecie.
Zaraz po Gregu na podium bwil sie jakis masonski murzyn, dlatego tez udalismy sie do sali numer 2 gdzie naparzal Forbes. W miedzyczasie gdy chcielismy sie udac po raz kolejny do ubikatora, chlopaki czyli Jumas oraz Posejdon zwany Rezem wyczaili w ubikacji Kearneya :- D Ja szybko pobieglem po aparat podczas gdy reszta obskoczyla Bryana. Jak wrocilem to sam nie wiedzialem co sie dzieje. Usmiech nie schodzil Kearneyowi z ust :- D normalnie jakby sobie przykleil haha! Pare usciskow dloni, pare szybkich pytan. Jak mi to potem powiedzial Rez, Kearney po tym jak sie dowiedzial ze jestesmy z Polski powiedzial ze moment w ktorym zagral na Sunrise kawalek Tiesto byl najlepszym momentem w jego zyciu. Mysle, ze nie mial powodu klamac i ze raczej byl szczery, zwazywszy na to ze byl na niezlej peteardzie :- D Praktycznie na kazde moje slowo podawal mi reke haha jakby ogluch czy tez nie wiedzial o co chodzi. Nie mniej jednak chcial zrobic sobie z nami pare zdjec pamiatkowych. Podpisal Jumasowi plytke, ktora specjalnie na potrzeby imprezy ze sobia przywiozl.
Co moge powiedziec o Bryanie, z tej krotkiech chwili, kiedy z nim rozmawialismy i w momencie kiedy go obskoczylismy to tyle, ze wydaje sie naprawde bardzo spoko kolesiem. Byl niesamowicie sympatyczny i wydaje mi sie zdziwiony, ze tak bylismy nim zainteresowani podczas gdy on stal z kumplami i pil kolejne juz piwo. Nie moge powiedziec, ze nie, ale stan naszego pierdolca naprawde podskczyl drastycznie w gore. Dlatego tez, poszlismy schlodzic nasze jakze gorace osobowosci.
Gdy zdazylismy wejsc na salke, Forbes cisnal wlasnie Remix Bryana. Tym bardziej szybko wskoczylismy na parkiet i zaczelismy densowac. Wszyscy lecielismy pelna praslowianska kuwa na parkiecie. Podczas przejsc ja wpadalem w szal i trzaskalem duzo zdjec, ku jak sie potem okazalo uciesze wszystkich tych co pozowali :- D
Musze powiedziec ze nie czesto slucham setow Forbsa w domu, dlatego tym bardziej bylem zdziwiony i bardzo zadowolony stylu w jakim cisnal. Gral naprawde swietne same uk trensowe numery. Wszystko mixowane szybko, na pelnej k..wie. Niestety jednak wszstko co dobre sie konczy i po 45 min Davida poszlismy znowu na glowna sale gdzie juz zapodawal sazny beat grubasek Webster.
Webster zaczal naprawde dobrze. Nowy remix Joca, na poczatek, Green Velvet - Flash ( JOC rework), pozniej pare swoich nowych numerow Paul Webster - The Wolf oraz Istambul. Niby wszystko dobrze, o dziwo nawet dobrze mixowal, nie ma mowy o klopsach typu tego co gral w PL. Mimo tego wszystkiego, dobrego bpm, mocnych numerow to mnie jakos nie porwal i szczerze mowiac w porownaniu tych wszystkcich ‘gwiazd’ ktore graly tamtej nocy, wypadl imo najslabiej, jakby bez duszy.
Po pociesznym grubasku, przyszla pora na jakby nie bylo w mojej opini gwiazde wieczoru, czlowieka, chyba najbardziej zwiazanego z Barrym, a mianowicie masakratora Kearneya. Brryan jak mi powiedzial, mial zaczac od You Will Never Be Forgotten, jednak albo pokrzyzowaly mu sie plany, albo byl tak nawalony, ze juz nie wiedzial co gra ;- D Zaczal od specjalnego intro, stworzonego chyba wlasnie na potrzeby tamtejszej nocy. Publicznosc naprawde zwariowala. Wszyscy krzyczeli, w tym my, BARRY... BARRY... BARRY FUCKIN CONNELL (...) BARRY... BARRY... BARRY FUCKIN CONNELL.
Znawcy tematu moga powiedziec ze Kearney nie porwal, ze praktycznie zapodawal wszystkim podgrzane kotlety, ktore gra caly czas, jedak w moim odczuciu wcale tak nie bylo, bo Kearney naprawde odwalil swietna robote i zapodal swietny, pedzacy klimatyczny set. Mocny pedzacy BPM praktycznie nie schodzacy z predkosci. Pare swoich swietnych remixow. Wszystko o dziwo jego wygladu, ktory sugerowal, ze Bryan jest ostro nawalony, gdzie oczy z patrzeniem mialy juz tyle wspolnego co nic, gralo ze soba bardzo dobrze i bez zadnych zgrzytow przy przejsciach.
Po Kearneyu przyszla pora na Sherrego, ktorego takze bylem bardzoo ciekawy, poniewaz nigdy go nie widzialem na zywo. Szczerze mowiac zagral dobrze, jednak wiem ze potrafi lepiej. Nie znalem o dziwo praktycznie zadnego numeru, ktory zaserwowal. Nie mniej jednak widac bylo ze klubowicze wiedzieli co jest grane i o co chodzi poniewaz szaleli bez opamietania. Jakas laska nawet cos mi gadal do ucha, ze dla tego goscia naprawde warto przychodzic na imprezy i ze jest swietny. Z jeednej strony nie dziwne, ze tak go tam wszyscy lubia. Marek Wisnia ma cos w sobie z Halliwella. Potrafi rozgrzac publicznosc do czerwonosci. Nie zdazyl on nawet porzadnie zaczac a juz wszedl na stol na ktorym znajdowal sie sprzet i zaczal krzyczec do ludzi. Pod koniec seta po raz kolejny Wisienka wpadl na stol, jednak tym razem ze szkocka flaga na ktorej widnialo imie i nazwisko sp. rezydenta the arches Barrego C.
Po tym wszystkim naszym ocza ukazal sie na scianie wyswietlony napis ze impreze czas konczyc i niestety zbierac sie do domu. Mare w sumie jeszcze nie dal za wygrana i zapodal 2 traki podczas, ktorych zaczal krzyczec do sluchawek (podlaczonych zamiast mic’a) i rzucac na sale cedeki ze swoimi promo mixami. Po tym wszystkim juz nie mielismy wyjscia poniewaz klub zaczal pustoszec a i my zaczelismy sie zbierac bo szatnia, jak myslelismy, zacznie sie zapelniac i jeszcze niepotrzebnie bedziemy musieli poczekac w kolejce. Na cale szczescie, na strazy kolejek czekala wielosobowa ekipa, ktora bardzo sprawnie zajmowala sie obsluga i wszystko szlo rownie gladko jak przy wejsciu.
Reszta jest juz w sumie malo istotna, bo to tylko powrot do domu Pana Jumy, rano wyjazd na lotnisko juz odpowiednie i wracanie do domu w lekko smutnawych nastrojach, ze to juz koniec naszej imprezki.
Co do samego klubu co mysle ze warto dodac. Wystroj klubu bardzo podobny do wiekszosci (oceniam na podstawie swojego doswiadczenia) angielskich klubow, czyli z zwenatrz stodola a w srodku naprawde swietny klimat i dobrze zorganizowane. Naglosnienie w klubie bardzo dobre, przy glosnikach az trudno bylo ustac. Wszyscy klubowicze bylo widac wiedzieli glownie na co sie pisza, a takze wiedzieli co i przez kogo bedzie grane. Zadnej zamuly czy tych podobnych rzeczy. Nie przytrafilo nam sie nic przykrego czy tez chamskiego ze strony innych. Wrecz przeciwnie, wiekszosc z ludzi ktorych poznalismy byla pokojowo i raczej przyjaznie nastawiona do nas. Mysle, jednak ze warto wspomniec o jednym dosyc niemilym indycencie a mianowicie o tym jak w pewnym momencie jedna laska przegiela z poziomem pierdolca (byla na prochach) i jak to uznalismy pozniej wspolnie w domu wyskoczyla z butow i zaczela sie telepac na podlodze Moze dla niektorych to normalka ale dla mnie nie i pierwszy raz widzialem taka akcje. Na plus mozna zaliczyc to, ze gdy ochrona/pomoc pomogla jej wstac to wszyscy zaczeli bic brawo i dalej sie bawic :- D Niestety owej dropsiary juz nie zobaczylismy.
Ogolnie coz mozna wiecej napisac. Chcialoby sie powiedziec zeby taki klimat byl w PL czy przynajmniej takie imprezy jak tutaj w UK, jednak o tym mozemy chyba zapomniec, zwlaszcza w dobie kryzysu. Nie mniej jednak, po raz kolejny utwierdzam sie w przekonaniu, ze nie ma co jezdzic na masowki (no chyba ze z naprawde swietnym skladem) tylko raczej tulac sie po klimatycznych, znanych klubach jak ten The Arches, czy tez poprzedni gdzie bylismy z Rezem, Air w Birmingham.
Na koniec mysle ze warto podziekowac Jumasowi, ktory jakby nie bylo nas przygarnal. Oprowadzil po okolicy, zabieral wszedzie autem i ogarnial wszystko. Pani Mamie za swietne obiadki i przywolywanie Reza do stanu rownowai pierdolcowej :- ) Panie Tacie za udany Rework do 100lat i The Arches za swietna, mysle ze do tej pory moja najlepsza klubawa impreze.
Pozostaje narazie wspominac to co sie dzialo w szkocji i miec nadzieje ze niedlugo bedziemy mieli okazje po raz kolejny bawic sie razem na jakiejs rownie wypasionej imprezie w klubie.
Ps. Mam nadzieje ze komus chcialo sie przeczytac wszystko i chociaz w jakims stopniu zainteresowaly go moje wypociony
Tutaj linki do galeri fotek, ktore udalo mi sie wypstrykac w klubie
1: http://www.dontstayin.com/uk/glasgow/th ... o-11749080
2: http://www.dontstayin.com/uk/glasgow/th ... o-11749080
3: http://www.dontstayin.com/uk/glasgow/th ... o-11749080