Nie tak dawno zaliczyłem w 3 dni 'Californication', sezon trzeci. Pierwsze co nasuwa się na myśl to: czemu tak krótkie te sezony, serial ma to 'coś', magnesuje do odbiornika jak diabli, a jego długość jest śmieszna. Słyszałem, że czwarty (ostatni?) sezon to będzie tylko 10! odcinków, masakra!
Do kolejnego sezonu 'Californication' podchodziłem z dużą dozą sceptycyzmu. Poprzednie odsłony perypetii sympatycznego pisarza powalały i wysoko ustawiły poprzeczkę. Na szczęście się nie zawiodłem, chociaż większość fabuły jest naciągana, ale mi to ani gram w odbiorze nie przeszkadza.
Największy pozytyw sezonu? Wątek nowej szefowej Runke'a: Sue Collini - nie ma co, baba wie czego chce i jest baaardzo charyzmatyczną postacią! Sceny z jej udziałem wręcz powalają z nóg i banan nie schodzi z japy. Katleen Turner potrafi grać nie tylko niewinne cnotki w środku dźungli - wredny babsztyl pozostanie w mej pamięci na długo, a słynne txty to tylko wisienka na torcie
---
Obecnie katuję szósty sezon 'Lost'. Po 10-ciu odcinkach nie pozostaje nic innego jak wykrzyknąć: scenarzyści zrobili z tej serii prawdziwe SCI-FI. Oglądając pierwsze sezony nawet mi przez myśl nie przeszło, że fabuła tak się rozwinie. Mimo wszystko oglądam bez cienia znudzenia i jestem niezmiernie ciekaw finału (ile to już lat jestem z 'Lostami' <łezka się kręci>).
Oprócz tego zacząłem ten jakże mocno reklamowany 'Pacific'. Kombinacja Hanks - Spielberg - Goetzman powinna gwarantować dobre kino... a ja po dwóch odcinkach jestem lekko rozczarowany. Serial delikatnie mówiąc nudzi i ciężko mi znaleźć jakieś większe pozytywy, naprawdę ciężko. Na pochwałę zasługuje oczywiście muzyka, a szczególnie intro - ale zobaczcie sobie w creditsach kto maczał w nim palce i wszystko jasne. Mam nadzieję, że z biegiem odcinków serial się rozwinie, bo jak narazie to rozczarka na całej linii.